
Ostrożność boleni znajduje odbicie w wędkarskich
opiniach - wielu spinningistów twierdzi, że boleń żerujący na spokojnej
wodzie bardzo dokładnie przed atakiem przygląda się ofiarom. Sam niejednokrotnie
widziałem, jak pędzi ku przynęcie i w ostaniej chwili dostrzegając,
że ma do czynienia z imitacją, zamyka paszczę, robi ostry zwrot i
znika w głębinie.
Podobnie jak większość wiślanych specjalistów od
łowienia rap, nie wierzę w chybione ataki bolenia. Ryba to bowiem
zbyt szybka - jej start przypomina atak salmonidów i nie da się porównać
z wyjściem żadnej z mieszkanek rzek nizinnych. Atak zawsze bywa niechybny,
o czym świadczą głęboko zazwyczaj połknięte przynęty.
Nie przeczę jednak, że na początku moich boleniowych
przygód sam kwitowałem niezapięte uderzenia ryby słowami: "nie trafiła".
Dopiero bolenie z krystalicznie niegdyś czystej Pilicy przekonały
mnie, że chybiają wyłącznie wówczas, gdy w ostatnim momencie rezygnują
z podejrzanej przynęty.
Każdy, kto ma szczęście i mieszka nad rzeką, w której
znajdzie na początku maja łowiska z boleniami żerującymi przy wierzchu,
będzie mógł takie ataki zaobserwować.
Zadanie to jednak niełatwe. Rapy zauważwszy bowiem
wędkarza, żerowania nie przerywają, natomiast z wielką ostrożnością
przyglądają się swej zdobyczy i bardzo rzadko dają się oszukać. Warto
więc przed rozpoczęciem połowu przysiąść gdzieś w głębi brzegu i przez
dłuższy czas obserwować wodę. Nawet w stojącej bolenie powtarzają
uderzenia w tej samej okolicy. Bardzo często rogi basenów portowych
bywają miejscem szczególnie częstego żerowania.
Także tuż przy jednostkach pływających zaobserwować
można powtarzające się uderzenia. Boleń korzysta z każdej okazji,
by dodatkowo się ukryć. Bywa, że znajduje przytulne stanowisko pod
dnem barki czy holowniczka i co kilkanaście minut wali w drobnicę,
która zdołała ochłonąć po poprzednim ataku.
Choć wędkarze zwykli rybom przypisywać ludzkie cechy
i bardzo często w czasie rozmowy o rybach padają takie słowa jak "mądra
czy głupia ryba", jak "ryba myśli, że...", to przecież wszyscy sobie
zdają sprawę, że motorem rybich zachowań jest instynkt i nabyte doświadczenia.
Ataki boleni zwykło się opisywać w "ludzki" sposób.
Niektórzy twierdzą, że zwykł on głuszyć ofiary pacnięciem ogona o
powierzchnię wody i dopiero potem zbierać półprzytomne. Inni twierdzą,
że atakuje w ten sposób, by wzniecać panikę w stadzie i wyłapywać
zdezorientowane rybki. Wydaje się jednak, że właściwe jest tu chłodne
patrzenie na boleniowe pobicia. |

Zdarza się, szczególnie w lecie, że błyskawiczny
atak głuszy malutkie rybki. Nie raz, nie dwa widziałem jak po uderzeniu
kilka czy nawet kilkanaście rybek nie mogło się pozbierać i znaleźć
stanu równowagi, widziałem też, jak boleń ponawiał atak na kręcący
się wokół osi drobiazg. Ale czynił to w swój zwyczajny, pełen szybkości
i dynamiki sposób; w niczym nie przypominał kłusownika spokojnie zbierającego
kasarkiem ogłuszone prądem czy wybuchem ryby.
Panika wywołana niebezpieczeństwem też jest regułą
i twierdzenie, że drapieżnik wywołuje ją "specjalnie" wydaje się uczłowieczaniem
zimnokrwistego stworzenia. Choć przecież niejednokrotnie śledzić można
atak i da się podzielić go na kilka faz...
Oto rapa wyłania się z mroku głębiny, rybki rozpierzchają
się na boki. Niektóre z nich wyskakują, inne uciekają z przyśpieszeniem
godnym ferrari - aż na powierzchni wody zaznacza się smuga tej ucieczki.
Za taką smugą pędzi boleń - aczkolwiek słowo "pędzi" wydaje się tu
nie na miejscu, bowiem trwa to ułamek sekundy. Słychać cmoknięcie,
zassanie. I po rybce, po posiłku. Rapa znika w głębinie.
Instynkt nakazuje drapieżnikowi bić otwartą paszczęką
we wszystko, co porusza się szybko i smuży po powierzchni. I tylko
takie prowadzenie przynęty po spokojnej wodzie może go zmylić i sprowokować
do ataku.
Spokojna obserwacja z oddali ma za zadanie określić
miejsca, w których boleniowe pobicia powtarzają się regularnie. Łowiący
w portach mają zasadę, że nawet w miejsca, do których daje się spokojnie
podejść, rzucają z daleka. Boleń nie dlatego zwany jest rybą długich
rzutów, że trzyma się daleko od brzegu, lecz dlatego, że jest rybą
wyjątkowo ostrożną.
Mam więc takie miejsce w porcie Czerniakowskim i
u ujścia Kanału Żerańskiego, gdzie rapy są widoczne na powierzchni
w jednym z rogów basenu. Mam też miejsca, z których co roku rzucam.
Są one oddalone od celu o czterdzieści metrów. Jeżeli podejdę bliżej,
z łowienia nici... |
 |
RYBA KOMPLETNYCH ZASKOCZEŃ
Ryba wielkich emocji - tak mawiają nad Odrą.
I można tak mówić nad każdą wodą, w której rapy żyją. Tym, którzy
na nią polują, adrenalina potrafi "wylewać się uszami". Dla tych,
którzy boleni nie łowią, bywa to ryba wielkiej złości, ogromnego rozżalenia.
Pod adresem drapieżnika padają ciężkie słowa.
Nastawieni na leszcze i certy amatorzy
przystawki klną rapy czyniące im zamieszanie między spławikami. Nie
robią tego z nienawiścią, bowiem wielu wędkarzy po kilku nieudanych
próbach bezskutecznego zapolowania na bolenie raz na zawsze odpuszcza
sobie te ryby. Po pewnym czasie rzucanie inwektyw pod jej adresem
nacechowane jest pobłażliwością - i do niej, i do samego siebie. Można
wręcz usłyszeć nad wodą, że rapa jest nie do złowienia.
Ale nawet u trwających w tym przekonaniu
ludzi, takich co to pacnięcia o wodę tęgiej ryby kwitują pobłażliwym
wstchnieniem, rodzi się zabójca w dni, w które na bolenie z całej
okolicy
spada jakiś amok.
Zdarzają się bowiem drapieżnikom kilkugodzinne okresy,
w czasie których tracą wszelki rozsądek, przestają być ostrożne, uważne,
przebiegłe i na całej rzece biją we wszystko, co się rusza. Takie
napady agresji zdarzają się niekiedy pod koniec wiosny, na początku
jesieni, a także w wieczory wyjątkowo skwarnego lata.
Woda co kilka, kilkanaście sekund burzy
się od wyskoków potężnych ryb, drobnica raz za razem szumi pod powierzchnią.
Jeśli tylko rzecz się dzieje w łowisku, w którym woda choć trochę
płynie, to nawet początkujący spinningiści tańczący w drewniakach
po nadbrzeżnych kamieniach mogą liczyć na złowienie kompletu.
W takie dziwne dni - których nadejścia
nie jest w stanie przewidzieć nawet najbardziej zaawansowany raper,
najtęższy łowca boleni - drapieżniki te atakują wszystkie przynęty.
Biją w klasyczne boleniówki, wąskie, dość ciężkie whadłówki o niewielkiej
amplitudzie kołysań, uderzają w ołowianki, w białe rippery, twistery,
jigi, w obrotówki o srebrzystej paletce, w cykady, w pilkery, w uklejokształtne
i uklejobarwne woblery. Czyli w przynęty, które do łowienia boleni
używane bywają na codzień.
W dni jednak boleniowego szaleństwa
łowi się rapy na przynęty, którymi nie posługują się boleniarze. Rapy
konkurują z kleniami o pomalowane na wściekłe fluo pękate woblerki
o schizofrenicznej akcji, współzawodniczą z okoniami o obrotówki z
paletkami o równie niesamowitych barwach, o rippery bijące w oczy.
Potrafią uderzyć w robaka wijącego się na ściąganym właśnie zestawie
przystawkowym, czy walnąć potężnie w ciężarek wyjmowanego z wody zestawu
do drgającej szczytówki.
W ciągu ostatnich lat trzykrotnie miałem
szczęście trafić na taki dzień, w tym aż dwukrotnie w okolicach modlińskiej
twierdzy na Narwi. Na własne oczy widziałem bolenie dyndające na zmontowanych
ad hoc, na poczekaniu, dziwacznych przynętach. Ot, ozdobiona wyczesanym
białym sznurowadłem ołowiana oliwka z kotwiczką nr 10 czy pęczek czarnych
wentyli na jigowej główce.
Pod murem twierdzy siedziało kilkunastu
denkarzy. Bolenie wpadły w amok koło południa. Po dwóch godzinach
niemal wszyscy biczowali wodę zaimprowizowanymi spinningami. Najlepsze
efekty miał młody chłopak, który ze srebrnej bransoletki z wygrawerowaną
grupą krwi zrobił maleńką błysteczkę.
Bodaj po trzech kwadransach miałem komplet,
usiadłem więc na kamieniach i przyglądałem się baletowi boleni. Istne
szaleństwo. Zaraźliwe. Wędkarze, którzy mieli szczęście znaleźć się
w taki dzień nad wodą i posiadali spinning lub coś spinningopodobnego,
zachowywali się jak psychopaci. Pewnie do chwili, w której zdecydowałem
się na przysiad i sięgnięcie do torby po kanapki, wyglądałem identycznie
- to musiała być ta sama żądza mordu, jakiś niesamowity pośpiech,
gorączka, nieprzytomność, która malowała się na twarzach aktorów w
najbardziej drastycznych sekwencjach filmu "Pluton" czy "Czas apokalipsy".
Przyszły mi do głowy te właśnie kadry
z prostego powodu. Boleniom przeszło bodaj po trzech godzinach. Zniknęły
po prostu. Zaś chłopak od błystki z grupą krwi usiadł ciężko na kamieniach
i jęknął:
- O Jezu, ale Wietnam...
Czyż nie jest tedy boleń rybą wielkich
emocji?
Wędkarze
znad wielkich mazowieckich rzek,
znad
Wisły, Bugu i Narwi rzadko posługują się słowem "boleń". Tu mówi się
na tego największego drapieżnika z rodziny karpiowatych RAPA. Skąd
się taka nazwa wzięła?
Popatrzmy na wsteczne prądy za wiślaną ostrogą. Od warkocza ku brzegowi
woda spokojniejsza, widać oczkowanie drobnicy, uklejkowe pląsy, wyskoki,
błyskania.
Rybek na gęsto.
Widocznie
gdzieś od spodu migotnął cień drapieżcy, bowiem woda zagotowała się
od wyskakujących wachlarzykiem rybek. Atak jednak nie nastąpił. Coś
się boleniowi odwidziało. W uszach pozostał jednak odgłos paniki wznieconej
przez drobiazg. Takie niezbyt głośne, ale całkiem wyraźne i szeleszczące
"rrra".
Nie minęło kilka sekund, gdy "rrra"
wzniecone przez ukleje rozlega się kilka metrów dalej. Tym razem drapieżnik
wali w ofiary. Jak błyskawica, mocno, głośno... W
gwałtownym zwrocie uderza ogonem o wodę. I oto w uszach pozostaje
wyraźna nazwa napastnika - RRRA-PA!
Zafascynowany jestem tą onomatopeją
i przyznam, że dość rzadko posługuję się nazwą z atlasów przyrodniczych.
Gdy wybieram się nad Wisłę uzbrojony w delikatny, lecz cięty kij spinningowy,
to idę na rapy, gdy złowię tę fascynującą rybę, to rapę mam na rozkładzie.
Nie bolenia...
Odgłos towarzyszący atakowi bolenia
dostrzegli i Niemcy, i Rosjanie, i kilka jeszcze innych nacji.
Z atakiem bolenia nie może się równać
uderzenie w kij żadnej innej ryby z rzeki nizinnej. Szczególnie pobicia
szybko prowadzonej przynęty lub atak zza podwodnej przeszkody potrafią
być na tyle mocne, że niezbyt pewne trzymanie wędziska może skończyć
się utratą sprzętu.
Sporo jest wypadków podczas nieoczekiwanych
uderzeń bolenia. Szczególnie często zdarzają się one po kilkugodzinnym
bezskutecznym biczowaniu wody. Wędkarz
bywa wówczas zdekoncentrowany, zniechęcony, mało uważny. Tymczasem
boleń bije w przynętę bardzo mocno, zdecydowanie, pewnie. Natychmiast
po chwyceniu ofiary wykonuje niezwykle ostry zwrot, co dodatkowo odczuwane
bywa na kiju. Pobicie sztuki ważącej ok. 3 kg bywa tak zaskakujące,
że jeśli wędzisko nie wypada z dłoni, to z palców może wylecieć uchwyt
korbki.
W swojej książce "Wędkarz i rzeka" Wacław Strzelecki nazwał bolenia
"łososiem dla ubogich".
W swoim życiu zdarzało mi się złowić zaledwie kilka
salarów, ale w pełni zgadzam się z tym porównaniem. Aczkolwiek niekiedy
pobicia wielkiego bolenia wydają mi się potężniejsze od łososiowych.
Szególnie po przygodzie, która spotkała
mnie kilka lat temu u ujścia Kanału Żerańskiego do Wisły. Rzucałem
tradycyjnie w róg basenu, gdzie co chwilę biły w drobnicę bardzo duże
sztuki. Nie dawały się oszukać ołowianką ani wahadłóweczką z trzonka
herbacianej łyżeczki. Nie reagowały też na ciężkie obrotowe longi.
Postanowiłem spróbować ripperkiem. Nie
chciał jednak lecieć tak daleko. Musiałem więc wejść dość daleko do
wody, niemal po rant spodniobutów.
Rzucałem przez godzinę, klnąc pod nosem niestabilne kamienie pod stopami.
Boleń uderzył wówczas, gdy zamierzałem
wycofać się na brzeg. Nawet głowę już odwróciłem, nogę podniosłem,
aby wykonać zwrot. Mechanicznie kręciłem korbą...
Kręciłem dalej nawet wówczas, gdy nad
powierzchnię wody wystawały jedynie moje nos i usta. Zaskakujący i
bardzo silny atak spowodował utratę równowagi. Po prostu usiadłem.
Zanurzyłem się z głową. Lecz przez cały czas czułem na kiju ogromną
rybę. Jakimś cudem udało mi się uklęknąć. Nad wodą miałem czubek głowy
- usta, nos i oczy. I uszy, do których docierał histeryczny śmiech
partnera wyprawy.
Rybę podebrałem ręką już stojąc. Miała
blisko 4 kilogramy. Zanim jednak doprowadziłem ją do dłoni, trząsłem
się z zimna. Ta rapa kosztowała mnie sporo forsy wydanej na drogie
antybiotyki. Lekarz powiedział, że to dzięki nim ustrzegłem się zapalenia
płuc. Łosoś dla ubogich wydrenował kieszeń jak prawdziwy...
Boleń jest
bardzo sportowym przeciwnikiem,
gra
czysto, zna zasady fair play, choć przecież gra idzie o jego życie.
Niemal nigdy nie umyka w pierwszej fazie holu w dół rzeki, nigdy też
nie gna w stronę przybrzeżnych chaszczy. Odjeżdża na otwartą wodę,
nie wyskakuje, nie robi młynków. Jeżeli tylko wędkarz zachowa spokój
i zadba o precyzję w ustawieniu hamulca oraz nie zniży niepotrzebnie
szczytówki, to po kilku minutach może być pewien zwycięstwa.
Rapa uznawana jest za rybę szybko słabnącą,
mało wytrzymałą. Jest to prawda jedynie do pewnego stopnia, czy raczej
do pewnej wagi ryby. Trzykilogramowa sztuka może walczyć nawet kilkanaście
minut, kilkakrotnie uruchamiać terkotkę hamulca, mocno wyginać kij
i spowodować niezgorszy ból ramienia. Jednak po powstrzymaniu pierwszego
odjazdu, na ogół daje się prędzej czy później doprowadzić do ręki
czy podbieraka.
Sam hol także jest emocjonujący. Po
pierwszym szaleństwie rapa wychodzi do wierzchu, jednak nie ma w zwyczaju
- jak np. jaź - chlapać się czy kręcić wokół własnej osi. Walczy tuż
pod powierzchnią. Bardzo wyraźnie widać przy tym płetwę grzbietową,
niekiedy wierzch ogonowej. Potężne machnięcia ogona przyginają wędzisko,
żyłka gwiżdże przy najlżejszym wietrze.
Poza pierwszą fazą holu, zdarzają się
sytuacje niebezpieczne. Na długiej żyłce boleń próbuje pozbyć się
przynęty poprzez rozwinięcie niesamowitej prędkości. Gna na oślep.
W ciągu dwóch, trzech sekund potrafi umknąć kilkadziesiąt metrów w
bok. Pamiętam, jak na jednej z główek
w Nowym Dworze Mazowieckim boleń, który skusił się na dużą obrotówkę
o kilkadziesiąt metrów od mojego stanowiska, pognał jak błyskawica
w lewo... Zarył się w piach przykosy, wyskoczył na nią, majtnął się
kilka razy, spiął z haka i wpadł na powrót do wody.
Widowiskowe uderzenia boleni w drobnicę
obserwować można do
końca kalendarzowego lata,
chyba że wrzesień zacznie się od wyjątkowych chłodów. Jednak nawet i wtedy usłyszeć będzie można owe charakterystyczne "rrra pach" w słoneczne dni. Dopóki ukleje oraz inny tegoroczny drobiazg trwać będzie pod wierzchem, dotąd bolenie pojawiać się będą na wodzie. Niekiedy uderzenia zakłócą spokój rzeki nawet w drugiej połowie października.
Niezmiernie jednak rzadko bywają to
ataki porównywalne do letnich. Rapy, jak większość drapieżników, doskonale
znają się na ekonomice, przynajmniej tej dotyczącej ich energetycznych
potrzeb. Wczesnojesienne pobicia są dużo bardziej precyzyjne, mierzone.
Drapieżnik nie wpada w stado drobiazgu z szeroko rozwartą paszczęką,
nie bije na oślep ogonem, lecz ustawiony w głębinie celuje w upatrzoną
ofiarę. Po wielkości przynęt, na które reaguje w chłodniejszych porach
roku oraz po szczątkach, jakie spotyka się podczas patroszenia, wyraźnie
widać, że wybierane są wówczas raczej większe sztuki.
Rzadkie są więc głośne pacnięcia o wodę,
na ogół rozpierzcha się tylko drobnica, na powierzchni pojawia się
wir, czasem paszczęka. Rozchodzi się wyraźna fala, pokazuje jeden
lub dwa lejki - jak w wannie, z której spuszcza się wodę - i po chwili
na rzece panuje cisza.
Podczas dużych i gwałtownych przyborów,
jakie zdarzają się na przełomie lata i jesieni, boleń znika z powierzchni
na pewien czas. Także silne upały powodują, że całe dnie są wolne
od widocznych, głośnych uderzeń. Trzeba wówczas bolenia szukać tak,
jak się szuka w chłodne pory roku - głębiej, nieco dalej od brzegu,
w nurcie, lecz pomiędzy podwodnymi przeszkodami, które zatrzymują
wodę i tworzą niewielkie zastoiska wśród prądu.
Latem rapy czają się niezbyt daleko
od swoich stołówek, niekiedy zamierają wśród kamieni na spadzie główki,
w muldach przy kancie przykosy, czy w wyżłobieniu przy przybrzeżnej
opasce. Jesienią natomiast i zimą oddalają się w głąb koryta. Woda
na ogół bywa już podwyższona, kamieniste rafy zalane doszczętnie,
ale rysujące się jeszcze wyraźnie na powierzchni. Tu przeczekają chłodną
porę. Każdy, kto teraz odnajdzie taką rafę czy płytę iłową, będzie
mógł przez całą zimę chodzić na bolenie.
Jacek Jóźwiak
|
|
|