
- Wszystko jest trudne, nim stanie się proste - powiedział
dawno temu jakiś mądry facet, uczony facet. Miał rację. Weźmy choćby
takie zacinanie.
Na początku było potwornie. Jako świeży rekonwalescent, który właśnie
pozbył się choroby pod tytułem "wojująca ekologia", trzymałam
wędkę w ręku nie dość, że po raz pierwszy od ponad dziesięciu lat,
to jeszcze z dość mieszanymi uczuciami. Resztki ekologicznego sumienia
sobaczyły mnie od zbrodniarek, podsuwały pod oczy obrazy cierpiących
robaków, nakłuwanych i palowanych żywcem, cierpiących ryb i mnie,
cierpiącej w przyszłym wcieleniu za tak perfidne zapaskudzenie sobie
karmy. Na dodatek kwestia wyciągania owych dowodów przestępstwa przeciw
życiu braci mniejszych wprawia mnie w straszliwy niepokój. Teoretycznie
- pamiętałam, jak to się robi. W praktyce stanowiłam sobą coś w rodzaju
ruchomej stołówki dla ryb...
- Baba to nigdy się nie nauczy - usłyszałam nagle za plecami.
- Wędkarstwo to męska rzecz.
Obejrzałam się gwałtownie za siebie. No tak. Kibic. Znowu kibic.
I znowu kretyn, który nie wie, że skoro już uprawia tak ohydne podglądactwo,
winnien czynić to cicho i bezwonnie. A najlepiej, żeby nie czynił
wcale. Do roboty niech się weźmie, buraki kopać!
Mamrotałabym tak gniewnie pod nosem pewnie jeszcze długo, gdyby nie fakt, że właśnie wzięła mi ryba. Z furii zapomniałam o teorii zacinania, po prostu zacięłam. A że furia była naprawdę pierwszego gatunku, szarpnęłam wędką dość mocno...
Za plecami placnęło. Potem wrzasnęło. A potem wrzasnęło jeszcze raz.
Owróciłam się.
Cep od buraków trzymał się za połowę twarzy, moja pierwsza po przerwie
płoć leżała obok. Trafiłam wroga w oko!
To był przełom w męczarni. Przestałam być stołówką, zaczęłam... miotaczem.
Sukces z wrogiem sprawił, że zastosowaną metodę przyjęłam za własną.
Na efekty nie trzeba było długo czekać - zacinane bambusem z kołowrotkiem
o ruchomej szpuli ryby latały łukiem na prawo i lewo, zatrzymując
się czasami na oddalonym o dobre 20 metrów płocie ogródków działkowych.
Do dziś myślę ze strachem o tym, co by było, gdyby ta siatka tam nie
stała...
A potem postanowiłam nauczyć się spinningować. Do dyspozycji miałam
wspomnianą już bambusówkę z kołowrotkiem i ruskie blachy...
Ale o tym przy okazji następnych wspomnień.
Gośka
|
|
WĘDKARZ MIMO WOLI
Łowiłem,
od kiedy pamiętam. A pamiętam nie dlatego, że w pamięć wryła mi się
pierwsza schwytana na wędkę ryba, lecz przez to, iż zawsze byłem dzieckiem
traumatycznym i pasjami upadałem na głowę. Pierwsze wspomnienie wędkarskie
wygląda więc krwawo.
Wiślana główka na warszawskich Młocinach,
czteroletni berbeć pałętający się po poluzowanych trylinkach, pad
płaski, krew zalewająca oczy, wielka dziura w czole i dziadek obmywający
mi rany wodą z Wisły. A Wisła początku lat sześćdziesiątych to był
dopiero syf i bakterie coli wielkości dzisiejszych piżmaków...
Nie pamiętam bólu, strachu - nic z
tych rzeczy, przypominam sobie jedynie ogromne poczucie winy, że dziadkowi
przeszkadzam w łowieniu... Moja mama także ten dzień pamięta do dziś
- wróciliśmy po ciemku, ja z piracką opaską z chusteczki do nosa,
przymocowaną wierzbowym łykiem. Lekarz na ostrym dyżurze stwierdził,
że za późno na szycie. Chyba miał rację - dziadek opasał mi łeb, przywiązał
na metrowym sznurku do krzaka i łowił dalej. Nie było wyjścia - musiałem
pokochać wędkowanie.
Pacholęce lata
kojarzą mi się
z bambusówką, kołowrotkiem z Polspingu i uklejami, tępionymi zawzięcie
na wyprawach z dziadkiem. Nie łowiłem żadnych innych ryb, bowiem nie
mogłem w żaden sposób usiedzieć na miejscu. Uklejki pozwalały mi się
poruszać po łowisku. Umożliwiały też ucieczkę od pełnego dezaprobaty
spojrzenia mojego wędkarskiego guru. Dziadek nie był facetem rozgadanym
- nauki, pochwały i przygany wyrażane bywały fuknięciem, uśmiechem,
zmarszczeniem czoła...
A jednak monosylaby wystarczyły, by
nauczyć mnie kilku rzeczy. Na całe życie. Dziadek zostawił mi przede
wszystkim wiedzę o tym, że mój sprzęt - jakikolwiek by był - musi
być przechowywany w porządku i w gotowości do natychmiastowego wymarszu
nad wodę. Nawyk, by natychmiast po powrocie z łowiska wyczyścić wędki,
kołowrotki, wysuszyć drobne akcesoria i wszystko ułożyć starannie
na miejscu, pozostał mi do dzisiaj. Przyprawia to o zgrozę wszystkich
moich przyjaciół, ale też pomaga przyjaźnie nawiązywać, bowiem kwadrans
wystarczy mi na spakowanie, wyjście z domu i czekanie przed blokiem
na partnera kolejnej wyprawy.
Nigdy jednak moje wędkowanie nie stawało
się dla mnie rzeczą najważniejszą. Miewałem po drodze mnóstwo pasji,
bywało, że
odkładałem wędki
do szafy na lat
kilka. Powracałem do łowienia ryb po różnych życiowych przełomach.
W złych chwilach pobyt nad rzeką i wędzisko w dłoni jawiły mi się
zawsze jako rzecz najcudowniejsza na świecie. Ale złe chwile mijały
i znów sprzęt wędrował do szafy...
Każdy powrót kojarzył mi się z inną
techniką - raz byłem najbardziej zawziętym ciężkim grunciarzem i łowiłem
naprawdę ogromne leszcze i brzany w mętnych wodach Wisły, przy innym
nawrocie wędkarstwa pasjonowałem się przystawką i certami, przy kolejnym
żywcówką i sandaczem, przy następnym żywcówką i sumem. Miałem też
kilkuletni napad pstrągarstwa i fascynacji muchówką - ale było to
w czasach, kiedy Bieszczady i Zachodnie Pomorze były rajem dla samotnika
z wędką. Minęło, kiedy nad górnym Sanem zacząłem spotykać stada wędkarzy...
A potem przez kilka lat zupełnie
straciłem kontakt z wędkarstwem.
Praca reportera społeczno-prawnego,
mozolne wspinanie się po szczeblach kariery zaczęły mnie wpędzać w
psychozę charakterystyczną dla zawodu dziennikarskiego. Istniała tylko
praca, uganianie się za sensacją, patrzenie na ręce konkurentom. Apogeum
szaleństwa przeżyłem, pracując w telewizji, najpierw w publicznej,
potem w prywatnej. Kanał, dom wariatów, pośpiech, stres, gonitwa,
polityka, sensacje, afery...
Przyszło otrzeźwienie, refleksja. I
zwyczajne zmęczenie. Postanowiłem uciec od złodziei, prostytutek i
polityki. Do tego, co zawsze przynosiło mi ukojenie. Wpadłem więc
do redakcji "Wiadomości Wędkarskich" i namówiłem Marka Trojanowskiego,
ówczesnego naczelnego pisma, na uczestnictwo w telewizyjnym programie
wędkarskim. I wówczas w wędkarstwo wlazłem na całego ...
Moja stacja nie dostała koncesji, programy
się skończyły, poszedłem pracować do "Expressu Wieczornego".
Ale pisałem też do "WW". Nadrabiałem wszystkie zaległości,
ściągałem pisma z Zachodu i ze Wschodu. A przede wszystkim łowiłem.
W każdej wolnej chwili, na każdym urlopie, na każdej delegacji służbowej.
Wpadłem po uszy...
Uciekłem z "normalnej" prasy
i przez kilka lat miotałem się po wszystkich wędkarskich tytułach.
Najmilej wspominam rok, kiedy zatrudniony byłem przez Wieśka Dębickiego
w "Wędkarzu Polskim". Ja w Warszawie, redakcja we Wrocławiu.
Raj na ziemi! Szybko uwijałem się z obowiązkami i pędziłem na ryby.
W ciągu roku byłem 223 razy nad wodą!
A ryby i wędki? No cóż, zdarzyło mi
się parę ładnych sztuk. Za czasów fascynacji drgającą szczytówką złowiłem
leszcza, ważącego nieco więcej niż 4,5 kg oraz węgorza długiego na
107 cm. Miałem też na Kanale Żerańskim lina 2,95 kg. W czasach fascynacji
żywcówką na kiju powiesił mi się sum, który miał dobrze ponad dwa
metry długości - nie dałem mu rady. Na bolonkę złowiłem klenia "czwórkę"
i kilka naprawdę ogromnych brzan. Na Welu miałem na spinning pstrąga
o długości 56 cm i na tej samej rzece blisko siedmiokilową troć...
Najwspanialszym wspomnieniem i osiągnięciem jest wyjęcie z Wisły w
pobliżu Łomnej "punktowego bolenia" o długości 94 cm - chyba
dlatego, że polowałem na niego przez trzy kolejne dni, od rana do
wieczora...
Tak naprawdę, to dopiero spinning zrobił
ze mnie
wędkarskiego szaleńca.
Nawet nie przez to, że uganiam się za okazami, ale przede wszystkim
przez to, że tą metodą można łowić ryby bardzo świadomie. Można nastawić
się na jazie - i jazie się łowi, można zapolować na brzany i efektem
może być pasjonująca walka z tą cudowną rybą, można podchodzić klenie
w małych rzeczkach i złowić ich kilkadziesiąt... I to dotyczy wszystkich
gatunków poławianych na spinning - okonia, suma, sandacza, szczupaka...
Niespodzianki, oczywiście, zdarzają się często. I to chyba lubię najbardziej.
To oraz dłubanie drobnych rybek - okonków, klonków, jazików. Pozwala
mi to trzymać w ręku wędkę o szczytówce niewiele grubszej od podlodowego
kiwoka, korzystać z żyłki 0,15 i prowadzić malusieńkie przynęty...
Właśnie lekki spinning stanowi dla
mnie najcudowniejszą formę wędkowania. Za dobrą wklejankę gotów jestem
dać każde pieniądze, za ładne woblery także... A potem przez kilka
tygodni jem chleb z pasztetową i kartofle w mundurkach i nie płaczę
z tego powodu. Na korkowych tablicach w moim mieszkaniu wiszą setki
drobnych woblerków, po pudełkach wala się tyle samo obrotówek. Większość
z nich nigdy nie widziała - i zapewne nie zobaczy - wody. Mam bowiem
kilkadziesiąt przynęt, których używam, urywam i kupuję na nowo. To
czterocentymetrowe jugolki, trzy i pięciocentymetrowe gębale, wszystkie
dziwaczki firmy Rebel, wszystkie modele 33 mm Yo-zuri oraz cała masa
woblerków krakowskich Janka Czulaka...
Jak napisałem, lekki spinning to treść
mojego wędkarskiego żywota. Ale nie króluje już niepodzielnie w moim
sercu. Ostatnio bowiem wzbogaciłem się o muchówkę...
Jacek S. Jóźwiak
|
|
|