

|
UCIECZKA PRZED TŁUMEM
To mnie razi w sezonowych przebudzeniach. Przychodzą
nagle dni, kiedy wszyscy przypominają sobie, że to ostatni dni, gdy
można polować na łosośki. I cała Polska wali na Pomorze.
Nie lubię początku sezonu trociowego,
ale wypada bywać nad Słupią na początku stycznia. I trzeba wówczas
łowić w tłumie, choć ciągnie w okolice, gdzie nie ma śladów na śniegu.
Nie przepadam też za końcówką, aczkolwiek wędrówki ludzi nie są aż
tak tłumne. Uciekam więc - jeśli tylko mogę - z bankowych miejscówek.
Nazywam je inaczej - to bankówki towarzyskie, a podchodzenie tej wspaniałej
ryby nijak nie kojarzy mi się z tłokiem i atmosferą pikniku.
Jeśli więc coś zagna mnie daleko od domu, to gnam jeszcze dalej. Wierząc w siły witalne salmonidów, wybieram raczej górne odcinki pomorskich rzek.
Jeśli Parsęta, to urokliwy fragment
powyżej Białogardu, z mnóstwem zakrętów, łuków, zatok, przyśpieszeń
i punktowych spowolnień. Lubię takie zakrętasy, mam bowiem na nich
wrażenie, że coś ode mnie zależy, że spinningowanie nie polega wyłącznie
na chłostaniu wody niezliczoną ilością rzutów. Moje wędkowanie przypomina
nieco łażenie za pstrągiem, które tak bardzo lubię, ale które tak
rzadko mam możliwość uprawiać.
Jeśli Słupia, to okolice Dębnicy Kaszubskiej
- wierzę, że troć przechodzi przez przepławki, wierzę w przerzuty.
Ufam też, że nie każdą łosośkę muszą zabić kłusownicy. Ta wiara cuda
czyni - na absolutnie przepięknym odcinku pomiędzy Jeziorem Krzynia,
a mostem na szosie Lubuń-Kwakowo, złowiłem sporo ryb, więcej jeszcze
straciłem z powodu ich ogromnej siły.
Jestem bowiem zwolennikiem stosowania
na trociowych wyprawach paradoksalnie delikatnego sprzętu. Potrafię
łazić wzdłuż rzeki z kijem o masie wyrzutowej do 15 g i z "dwudziestką"
na kołowrotku. Do takiego wariactwa przekonały mnie drwęckie kelty
zstępujące z Welu i "kontaktujące się ze mną" za pośrednictwem pstrągowego
sprzętu. I tak mi już pozostało...
Z dużymi srebrniakami przegrywam więc
z kretesem, ale po długotrwałej i pasjonującej walce. Te mniejsze,
do pięciu kilo, udaje mi się jednak wyjąć. Jeśli już pojadę na Pomorze,
to z lekkim sprzętem właśnie. I z nadzieją, że dam "dwudziestką" radę
dwudziestofuntówce...
Jeśli więc Wieprza, to także wysoko,
nawet bardzo - w okolicach Korzybia. Ryb dochodzi niewiele, ale konkurentów
z kijami i rozgardiaszem niemal się nie uświadcza. Spotykam tam wciąż
tych samych ludzi - nie z pierwszych stron wędkarskich gazet, ale
wielkich trociarzy...
Jeżeli Rega, to odcinek, do którego
dotrzeć można ze stacji Górzyca. I choć nie zaliczam się już do specjalnie
dających sobie w kość i nie jestem miłośnikiem przedzierania się przez
chaszcze, to dla spokoju, samotności i troci, rzecz jasna, jestem
gotów sobie przypomnieć zawzięte, młode lata.
Przynęty też wezmę paradoksalne - tam
gdzie lubię łowić, nie jest konieczne uzbrajanie woblerów w ołowiane
dopalacze. A więc strażaki - ale pięciocentymetrowe, głównie pękatki.
I różne inne maluchy - ot, meppsowkie trójki, polspingowskie fluorki
i kilka oczołomiastych gum.
Jeśli, oczywiście, pojadę. Bo ruszyć
mnie ostatnio na łososiowe wody nie jest łatwo. A to już tylko trzy
dni szansy.
Jacek S. Jóźwiak
|
|
|