|
MARKETING PRZERYWANY
W Ameryce, w Europie Zachodniej, ba, w
Rosji i na Ukrainie, otrzymanie katalogów nie jest problemem. Już
na jesieni najwięksi dealerzy postarali się o właściwą wersję językową.
U nas niewiele firm handlujących sprzętem wędkarskim porywa się na
przygotowanie polskiej wersji katalogów. A nawet jeśli, to jej zdobycie
bywa niezwykle trudne.
Ich brak jest ewidentny nawet
na wędkarskich targach. I nie wynika to z tego, że krajowych potentatów
nie stać na wydrukowanie większej ilości tego typu wydawnictw, lecz
z tego, że wielu firmom wcale nie zależy na tym, by polscy wędkarze
wiedzieli o pełnej ofercie producentów, których są przedstawicielami. Wiedza o pełnej ofercie przeszkadza
polskim handlowcom. Oznacza bowiem zwiększenie, a przede wszystkim
sprecyzowanie wymagań, jakie klienci stawiać będą przed kupcami. Śmiem
postawić tezę, że konkretyzacja oczekiwań jest wrogiem numer jeden
polskiego stylu handlowania sprzętem wędkarskim. Mimo że od otwarcia się naszego
rynku minęło ponad dziesięć lat, to poziom usług świadczonych przez
importerów nadal tkwi korzeniami
w epoce bazaru
na warszawskiej "Skrze". Odnoszę wręcz wrażenie, że na przestrzeni ostatnich lat nastąpił regres, cofnięcie się do stylistyki handlu ery socjalizmu. Obowiązuje zasada: handlować tym, co się ma akurat na składzie, nie zaś tym, czego mogliby oczekiwać potencjalni nabywcy. Tezę tę jestem w stanie udowodnić
obserwacjami wyniesionymi chociażby z krótkiej historii Targów Wędkarskich
oraz poprzeć refleksjami z częstych wizyt w hurtowniach i sklepach
na przestrzeni ostatnich kilku lat. Jeśli doda się do tego sygnały,
jakie docierały do mnie w czasach "redakcyjnych" od czytelników, a
obecnie docierają od przyjaciół, to okazuje się, że zamiast rozwoju
branży wędkarskiej, mamy do czynienia ze stopniowym jej upadkiem. Jeszcze trzy, cztery lata temu
targowe ekspozycje dużych firm importerskich rzucały detalistów i
publiczność na kolana. Pełno było w stoiskach produktów o ustalonej
renomie, prezentowano kompletną ofertę na nadchodzący sezon, szastano
się katalogami, przygotowywano całą masę promocyjnych gadżetów, z
których cieszyli się zwiedzający i które potem można było zobaczyć
w sklepach. Naklejki, nalepki, breloki, ulotki, foldery... Ot,
wystawiennicza normalność.
Tę normalność podkreślały także atrakcyjne
pomysły na urządzenie stoisk. Obowiązywał europejski standard - zaskoczyć
wszystkich, zaszokować, przyciągnąć. Istotne także było to, że targi
stanowiły wspaniałe forum wymiany doświadczeń, informacji, a także
miejsce, w którym można było uzupełnić swoją wiedzę. Ściągała tu cała
Polska! Na stoiskach spotkać można było
nie tylko śliczne blondynki, ale przede wszystkim znawców przedmiotu.
Wydawało się w pewnym momencie, że wędkarski rynek zmierza ku Europie
szybciej od kolejnych rządów. Pojawili się testerzy sprzętu o dużych
nazwiskach, którzy swoim dorobkiem na wędkarskim polu gwarantowali
dobrą jakość prezentowanego sprzętu. Ale nie tylko odświętne targi
świadczyły o unowocześnianiu się branży. W hurtowniach dawało się
kupić i obejrzeć wszystko, co pokazywano na wystawie. Handlowcy zresztą
bardzo głośno podkreślali fakt, że rzeczy nieobecne w hurtowni będą
w stanie sprowadzić w krótkim terminie. I był - bodaj jeden sezon
- że u większości importerów można było indywidualnie zamówić niemal
każdą pozycję katalogową. Europa, Ameryka, Zachód... Promocja, marketing,
socjotechnika, reklama, sztuka handlowania... Konkurowano nie tylko
o pieniądze, starano się także powalczyć o dobre imię, o renomę. Tyle, że ta walka na krótki dystans
okazała się mało opłacalna finansowo, wymagała nakładów, wiele pracy.
Tak to jest w kapitalizmie, że osiągnięcie wyższego pułapu kosztuje.
Ten wyższy pułap nazywa się kreowaniem rynku. Kreowanie rynku polega
na stosowaniu technik mających w rezultacie przynieść zwiększenie
zainteresowania klientów lepszym i droższym towarem oraz przywiązać
nabywcę do konkretnej firmy. Jednak, by na wyższy pułap przejść, trzeba
myśleć nowocześnie
- w kategoriach długodystansowych, w perspektywie wieloletniej. Należy więc założyć, że sprzęt wędkarski jest sprawą na całe życie. A może nawet na życie dzieci i wnuków. Takie myślenie pomniejsza jednak
zysk - tu i teraz. A zysk tu i teraz generowany jest - jak mawiają
biznesmeni - przez chłamowatą masówkę, na którą trwa tzw. wieczny
popyt. Wędrówki po hurtowniach, nawet w pełni sezonu, przekonały mnie,
że niemal wszyscy nastawili się na wędkarskie kartofle i razowiec.
Asortyment był przaśny - i te trzy słowa są najkrótszą recenzją polskiego
rynku wędkarskiego. Rozmowy, jakie wiodłem z importerskimi
tuzami, dowiodły, że o kreowaniu rynku nie myśli się zupełnie. Wszyscy
jak jeden mąż przyznawali się do porażki, jaką ponieśli z rąk... detalistów.
To właśnie te sklepy i sklepiki osiedlowe, te budy w rozmaitych Pipidówach
- tak mawiano - spowodowały wycofanie się dobrze rokujących przedsiębiorców
na pozycje handlarzy warzywami. - Detaliści kupują tylko masówkę
- rozpaczano w biurach i w hurtowniach. - Żądają od nas wyłącznie
chłamu, nie chcą handlować drogim towarem... Po co więc wędkarskie masy mają
znać światowe trendy, po co mają wiedzieć, jakie nowości przygotowali
potentaci na nadchodzący sezon. To margines rynku, to się nie kalkuluje,
nie przelicza, nie opłaca. Na kilku ostatnich targach odnosiłem
wręcz wrażenie, że importerzy postanowili (były nieliczne wyjątki,
ale oferowały jakieś elektroniczne bajery, japońskie silniki, czy
inne dziwactwa) nałożyć
embargo na wiedzę
o produktach firm, jakie reprezentują na polskim rynku. Kilka wielkich przedsiębiorstw
w ogóle zlekceważyło imprezę, co świadczy o socjalistycznej w stylu
arogancji i zatrzymało się na etapie gazetowej reklamy typu "to
je dobre". Na targach najwięcej bywa młodzieży,
nawet takiej, która przyjechała z najodleglejszych zakątków Polski.
Poczuła się - zacytuję - totalnie olana. Ci młodzi ludzie żalili się,
że nie mogą nigdzie, nawet u wyłącznych importerów, kupić wędki wypatrzonej
w katalogach, czy na internetowych stronach zachodnich dealerów. Kierowałem
ich (i kieruję nadal) do tych paru sklepów, których właściciele zrewanżowali
się importowym tuzom podobnym "olaniem" i sprowadzali sprzęt
firm przez nich reprezentowanych bezpośrednio z prawdziwej Europy. Upadek dobrych obyczajów widać
od kilku lat na większości stoisk - prezentuje się głównie to, co
daje się kupić na Zachodzie za grosze i całymi kontenerami. Nie daj
Boże, by następna impreza na warszawskich Wyścigach miała taki sam
charakter. Jest to jednak - niestety - bardzo
prawdopodobne. Wystarczy uważnie śledzić wędkarską prasę. Na stronach
poświęconych sprzętowi pisuje się albo o rarytasach produkowanych
przez firmy, których na naszym rynku nikt nie reprezentuje albo o
wyrobach, których kontener właśnie sprowadzono do którejś z hurtowni.
I dlatego mnie na tych targach nie będzie. Na polskim rynku wędkarskim trwa
rzecz wielce stresująca i nieprzyjemna - większość importerów uprawia
z klientami marketing przerywany... Jak dzieci, proszę Państwa, jak
nieletnie pacholęta.
Jacek Jóźwiak
|
|
|