 |
ŁOSOŚ DLA UBOGICH
...kabłąk spuszczony tuż przed jej opadnięciem
na wodę i natychmiastowe zwijanie żyłki. Im bardziej płaski rzut,
tym prędzej przynęta rozpoczyna pracę. Kręcenie korbą bardzo szybkie
- tak by na powierzchni wody co chwila pokazywała się smużka. Pobicia
zdarzają się najczęściej na pierwszych kilku metrach. I jakież to
są pobicia!
Z atakiem bolenia nie może się równać
uderzenie w kij żadnej innej ryby z rzeki nizinnej. Szczególnie pobicia
szybko prowadzonej przynęty lub atak zza podwodnej przeszkody potrafią
być na tyle mocne, że niezbyt pewne trzymanie wędziska może skończyć
się utratą sprzętu.
Sporo jest wypadków podczas nieoczekiwanych
uderzeń bolenia. Szczególnie często zdarzają się one po kilkugodzinnym
bezskutecznym biczowaniu wody. Wędkarz bywa wówczas zdekoncentrowany,
zniechęcony, mało uważny. Tymczasem boleń bije w przynętę bardzo mocno,
zdecydowanie, pewnie. Natychmiast po chwyceniu ofiary wykonuje niezwykle
ostry zwrot, co dodatkowo odczuwane bywa na kiju.
Pobicie sztuki ważącej ok. 3 kg bywa
tak zaskakujące, że jeśli wędzisko nie wypada z dłoni, to z palców
może
wylecieć uchwyt korbki.
Niektórzy wędkarze, szczególnie wyczynowi spinningiści,
nie blokują powrotnego biegu kołowrotka, uważając, iż walkę z rybą
ułatwia możliwość tzw. korbowania, czyli popuszczania żyłki przez
odwrotne kręcenie korbką. Niewątpliwie tak jest w przypadku klenia,
jazia, szczupaka czy sandacza. Byłoby też i w trakcie zmagań z boleniem,
gdy nie siła i dynamika uderzenia.
Gdy nie uda się utrzymanie w palcach
uchwytu, w ułamku sekundy korba wpada w ruch wirowy przypominający
wiatrak. Próby zatrzymania kończą się dokliwymi potłuczeniami palców,
a na dodatek zdarza się często, że ryba zatrzymana zbyt gwałtownie
spina się lub nawet zrywa żyłkę na węźle przy przynęcie.
Najczęściej więc nawet najbardziej zaawansowani
spinningiści blokują rewers kołowrotka i hamulec ustawiają sporo poniżej
wytrzymałości linki. Ci, którzy przywykli do korbowania, zwalniają
bieg powrotny dopiero po chwili, gdy terkotka hamulca przestanie warczeć.
Wielokrotnie wspominałem - w różnych
miejscach i przy różnych okazjach - książkę Wacława Strzeleckiego
"Wędkarz i rzeka"... To piękna książka. Brzanie dopasował autor miano
"mamuciego kiełbia", boleniowi - "łososia dla ubogich". W swoim życiu
zdarzało mi się złowić zaledwie kilka salarów, ale w pełni zgadzam
się z tym porównaniem. Aczkolwiek niekiedy pobicia wielkiego bolenia
wydają mi się
potężniejsze od łososiowych.
Szczególnie po przygodzie, która spotkała mnie kilka
lat temu u ujścia Kanału Żerańskiego do Wisły. Rzucałem tradycyjnie
w róg basenu, gdzie co chwilę biły w drobnicę bardzo duże sztuki.
Nie dawały się oszukać ołowianką ani wahadłóweczką z trzonka herbacianej
łyżeczki. Nie reagowały też na ciężkie obrotowe longi. Postanowiłem
spróbować ripperkiem. Nie chciał jednak lecieć tak daleko. Musiałem
więc wejść dość daleko do wody, niemal po rant spodniobutów.
Rzucałem przez godzinę, klnąc pod nosem
niestabilne kamienie pod stopami. Boleń uderzył wówczas, gdy zamierzałem
wycofać się na brzeg. Nawet głowę już odwróciłem, nogę podniosłem,
aby wykonać zwrot. Mechanicznie kręciłem korbą...
Kręciłem dalej nawet wówczas, gdy nad
powierzchnię wody wystawały jedynie moje nos i usta. Zaskakujący i
bardzo silny atak spowodował utratę równowagi. Po prostu usiadłem.
Zanurzyłem się z głową. Lecz przez cały czas czułem na kiju ogromną
rybę. Jakimś cudem udało mi się uklęknąć. Nad wodą miałem czubek głowy
- usta, nos i oczy. I uszy, do których docierał histeryczny śmiech
partnera wyprawy.
Rybę podebrałem ręką już stojąc. Miała
blisko 4 kilogramy. Zanim jednak doprowadziłem ją do dłoni, trząsłem
się z zimna. Ta rapa kosztowała mnie sporo forsy wydanej na drogie
antybiotyki. Lekarz powiedział, że to dzięki nim ustrzegłem się zapalenia
płuc. Łosoś dla ubogich też wydrenował kieszeń. |
|
|